Watch Dogs: Legion miało być czymś zupełnie nowym. Gra miała nie mieć bohaterów, bo miała być nią organizacja. Wyszło. To trzeba przyznać. Gra ma wiele fajnych elementów, ale są one przyćmione tymi złymi. Wydaje się ich być więcej. Watch Dogs: Legion ma tyle problemów technicznych i z rozgrywką, że po spędzeniu około 120 godzin w grze nadal mam mieszane uczucia.
Liczy się organizacja
Całe Watch Dogs: Legions skupia się na działalności DedSec w Londynie. W pierwszej misji doświadczamy upadku organizacji, a w drugiej reaktywujemy go. DeadSec ma tylko jednego członka, który się nie zmienia – Sabine. Jest ona jedną z liderek londyńskiej sekcji. Każdy inny bohater (pomijając DLC) jest losowy. Losowy zawód, losowe cechy, losowy sprzęt. Sprawia to, że potencjalnie dwa razy nie trafi się nam taki sam zespół. Oznacza to też, że nie ma się do kogo przywiązywać. Jeśli jednak jakimś cudem nam się to uda, to grając na Resistance Mode (permadeath), będziemy wkurzeni ich śmiercią. Bo to nie tak, że możemy te same cechy i sprzęt znaleźć na kimś innym. Boli to przy rzadkich postaciach jak szpieg albo zabójca. Sprawia to jednak, że niektóre misje wymagają przekabacenia postaci z konkretną cechą albo zawodem. Już na samym początku potrzebujemy budowlańca. Czy to fajnie, że nie można się do nikogo przywiązać? Nie sądzę.
Bloodline to powiew świeżości

Jedyny fabularny dodatek do gry nazywa się Bloodline i opowiada historię Aidena Pearce’a z pierwszej gry i Wrencha z drugiej. Dodatkowo ważną rolę w fabule odgrywa już dorosły i zasłużony dla nauki Jackson Pearce. Dlaczego był to powiew świeżości? Przecież miasto się prawie nie zmieniło. Albion jeszcze nie miał takiej dominującej pozycji, bo na rynku był jeszcze Rempart obsługujący pół miasta. Kilka punktów kontrolnych nie było w budowie, ale poza tym nic. Wydarzenia też miały miejsce już po ataku na Londyn. Otóż cała historia miała bohatera, którego znamy, którego nawet możemy lubić. Możemy mu też współczuć lawirowania w zawiłościach dramatów rodzinnych. Nawet zmiana na Wrencha nie przeszkadza, bo fabuła Bloodline to też jego dramat egzystencjalny. W Watch Dogs 2 też byliśmy członkiem DedSec, ale historia należała do Marcusa. Tutaj mam wrażenie, że jak ktoś ginął, to straciłem przydatne narzędzie. No cóż, znajdzie się inne, które zapewne równie dobrze wykona robotę.
ETO? A po co to?

Ekonomia gry kręci się wokół dwóch „walut”. Pierwszą są Tech Pointy, które pozwalają nam odblokowywać nowe gadżety i możliwości hakerskie. Są niczym punkty umiejętności, którymi powiększamy zasoby DedSec. Drugą jest ETO – londyńska kryptowaluta. Tech Pointy to proste zagadnienie, nie wymaga objaśniania. Z ETO jest jednak inaczej. Ta waluta nie ma sensu. ETO mogłoby w grze nie być, gdyby nie kilka osiągnięć, które wymagają wydania kasy. Na co? Skiny dla broni i pojazdów. No i ubrania. Ma to zupełnie zerowe znaczenie. O nowych malowaniach pojazdów nie miałem pojęcia do momentu, w którym zobaczyłem opis osiągnięcia. Podobnie z broniami. Ubrania kupowałem z ciekawości. Nie są ciekawe. Dlaczego nie możemy użyć ETO, żeby zmieniać cechy albo wyposażenie członków DedSec? Skoro mam już 100 tysięcy ETO na koncie, to może chciałbym kupić komuś jakąś broń? Kończysz grę z dużą ilością kasy, bo nie ma co za nią kupić.
Hakowanie to nie to samo

O dziwo nawet hakowanie wydaje się gorsze. We wcześniejszych grach wraz z czasem stawaliśmy się potężni. Aiden Pearce kończył grę, mogąc wyłączyć całe miasto. Totalne zaciemnienie. Jedyne, co możemy zrobić teraz, to przejmować kamery i wyłączać drony. A tak, drony. Dronów jest zawsze kupa. Są drony kurierskie, telewizyjne, informacyjne i kilka bojowych. Możemy je wyłączać, przejmować albo zamieniać w sojuszników. Jest to ciekawe, bo z jednej strony utrudnia to walkę, ale z drugiej znacznie ułatwia eksplorację. Jednak to, co mnie zirytowało, to skopana kontekstowość. Pamiętasz, jak w jedynce można było uciekać przed policją i się pojawiało na ekranie, że możesz zmienić światła na skrzyżowaniu albo wysadzić magistralę ciepłowniczą? Tego już nie ma. Wszystkiego. Jedyne, co możemy zrobić z pościgiem, to skierować go w prawo albo lewo, ale też musimy spojrzeć w tył i mieć nadzieję, że akurat hakowanie kontekstowe wyceluje w pościg, a nie w samochód na poboczu.
Techniczna tragedia

Nie wiem, jak można było zostawić grę w takim stanie. Watch Dogs: Legion podobno było tragiczną grą podczas premiery. Teraz chyba nie jest lepiej. Artefaktów graficznych nie ma. Podczas 120 godzin tylko raz grę mi wywaliło. Czasami się przycinała z niewiadomego powodu. Generalnie jednak było ok. Poza faktem, że system autozapisu gry nie działa w Watch Dogs: Legion. Nie wiem, dlaczego, ale gra nie zapisywała się automatycznie co jakiś czas albo po ukończeniu aktywności. Z tego powodu, jeśli po prostu wyłączyłem konsolę, to traciłem czasami godziny gry, a czasami minuty. Zapis jest zawsze nieprzewidywalny. Jest opcja zmuszenia gry do zapisu, wychodząc do głównego menu, ale jeśli za długo tego nie zrobisz, to gra wpadnie w niekończący się stan zapisu gry. Jedyna opcja to wtedy zamknąć grę, mając nadzieję, że nie straci się całości rozgrywki. W pewnym momencie nauczyłem się wychodzić do menu po każdej misji, żeby nie musieć jej powtarzać.
Mimo wszystko…

Wciąż. Mimo Wszystko. Było fajnie. Watch Dogs: Legion to ciekawa koncepcja osadzona w ciekawym świecie. Jasne, że nie pozwala się utożsamiać z postaciami w tej grze. Jasne, że bywa technicznie zła. Jest jednak coś fajnego w tym, że pomożesz komuś na ulicy, a zadzwoni do ciebie twój potencjalny rekrut, mówiąc, że to był jej kuzyn i w sumie chce dołączyć do DedSec, bo robią dobrą robotę. Jest coś fajnego w infiltrowaniu obszaru zamkniętego jako sanitariusz albo detektyw w szeregach londyńskiej policji. Fabuła jest… Ok. Nabiera nieco sensu w ciągu ostatniej godziny, ale mogłaby być lepsza. Graficznie gra wygląda nieźle, ale mało futurystycznie (choć zapewne właśnie tak będzie wyglądała przyszłość). No i jakby tego wszystkiego było mało, jest to kolejna gra z serii Watch Dogs. Jest dobra. Pierwsza gra jest najlepsza, ale warto zagrać w każdą. I dodatki ma dobre.